fajny artykul znalazlem tu
http://krakow.[usuwamy]/krakow/1,35798, ... ianie.html
Nie takie rajtki straszne, czyli jak mówią krakowianie
Małgorzata I. Niemczyńska
Do warszawskiego lokalu wchodzi krakowianin i mówi do barmana: "Dajże tonik!". Barman podaje mu żeton do automatu do gier
Zdumienie na twarzy zamawiającego pod Wawelem zrozumie każdy. - To typowo krakowskie, nie ma co do tego wątpliwości - śmieje się dialektolog Artur Czesak z Katedry UNESCO do Badań nad Przekładem i Komunikacją Międzykulturową UJ. - Sam uwielbiam te wszystkie "-że" i "-żesz", na przykład "weźże", "chodźże", "zróbżesz"
Krakowianie prośby i rozkazy wzmacniają partykułą, by wyrazić zniecierpliwienie, zażyłość lub "bo tak". O pomyłki nietrudno także w sferze gastronomicznej. - Paradoksalnie z krakowskimi słowami mniejszy mam problem, gdy wymawiam je w innych częściach Europy Wschodniej niż w innych częściach Polski - przyznaje krytyk kulinarny Robert Makłowicz, krakowianin i człowiek bywały. - A to dlatego, że słowo "borówka" na określenie czarnej kuleczki (nie - jak w Warszawie - czerwonej) istnieje identycznie lub prawie identycznie po czesku, słowacku czy chorwacku. Właściwie we wszystkich językach słowiańskich oprócz rosyjskiego. Tymczasem nasze oficjalne "jagody" to przecież owoce każdego krzewu!
"Sznycel" (kotlet mielony) jest według Makłowicza zrozumiały wszędzie tam, gdzie były Austro-Węgry, a "weka" (bułka paryska) to w ogóle słowo austriackie. - W innych częściach kraju nie wymawiam go, bo nie wiem, co bym dostał. Podobnie jest też na przykład z "cwibakiem". Moja babcia zawsze robiła cwibak, a nie żaden keks. Nazwa ta pochodzi od słów "zwei baken", czyli po prostu "dwa razy piec".
Można być jednak spokojnym, że krakowianin uprze się przy swoich słowach, gdy tylko będzie mógł. - Powiedziałem moim córkom, że je wydziedziczę, jeśli jeszcze raz usłyszę w domu "faworki". Nie ma żadnych "faworków", jest "chrust"! - autorytarnie podkreśla publicysta Leszek Mazan, który zresztą uważa środowisko studenckie za równie żywe źródło podwawelskich neologizmów, co niegdyś zabór austriacki. A i ten (jak widać po nieszczęsnych "sznyclach") nadal nie pozostaje bez wpływu na mowę krakowian. - Jest pewne, że Kraków i jego okolice zawsze były wyjątkowe, a rozmaite zaszłości wciąż oddziałują na współczesny język - rozstrzyga dr Czesak.
Mazan dodaje: - Jestem ogromnym orędownikiem słowa "upierdliwy". Wierzę, że wywodzi się ono z Krakowa, bo właśnie tutaj nazywano Franciszka Józefa "starym pierdołą". Bardzo żałuję, że w zapomnienie odchodzi inny mój ulubiony zwrot: "sędzia kalosz". Wymyślił go w latach 20. XX wieku pewien chłopaczek, który dorabiał sobie, podając piłki na boisku Cracovii. Nazywano go Hrabia Komar. Przy dzisiejszej wulgaryzacji stadionowego słownictwa nikogo już tym jednak nie obrazimy, niestety.
W książce "Kraków dla początkujących" Mazan wspomina badania, jakie w latach 80. minionego wieku przeprowadzili naukowcy z Zakładu Historii Języka i Dialektologii Instytutu Filologii Polskiej UJ. Po przesłuchaniu 500 godzin nagrań zrealizowanych w rozmaitych okolicznościach udało im się ustalić, że krakowianie potrafią obrażać siebie nawzajem na mniej więcej 600 sposobów! Wśród słów mających na celu poddanie w wątpliwość walorów intelektualnych (lub innych) rozmówcy znalazło się około 100 nazw zwierząt (z "baranem" na czele). Obok "agara", "bajtloka", "buca" czy "andrusa" dumnie prężył się również "klarnet". Tu rada dla przyjezdnych: aby osiągnąć zamierzony cel, wymawiać go należy, charakterystycznie przeciągając ostatnią samogłoskę rozkaźnika - "klarnecieee!".
Ale - uwaga - pod Wawelem może nam się udać kogoś obrazić nie tylko słowem, ale także pominięciem słowa. Pod warunkiem że jest to tytuł naukowy, rodowy lub inny. Czy w którymś jeszcze polskim mieście znajdziemy równie dużo osób wrażliwych na tym punkcie? W książce "Zjeść Kraków" (Makłowicz napisał ją ze Stanisławem Mancewiczem) przytoczona zostaje anegdota o żebraku, który pod kościołem Mariackim z upodobaniem zaczepiał przechodniów, mówiąc do nich: "Dzień dobry, panie hrabio!". Aż trafił się jeden szczególnie dbały o demokratyczną równość i poczuł się w obowiązku sprostować, że hrabią bynajmniej nie jest. W odpowiedzi usłyszał: "Zatem dzień dobry, panie profesorze!".
Krakowianin może się też poczuć dotknięty, jeśli wyjdziemy przy nim na dwór. Nie jest przecież tajemnicą, że pod Wawelem wychodzi się wyłącznie na pole. - Źródło takiego stanu rzeczy ginie w pomroce dziejów - opowiada dr Czesak. - Nie ma jednak wątpliwości, że także w dialektach wiejskich rejonu krakowskiego, rzeszowskiego czy miechowskiego ludzie wychodzą na pole. To nie cecha samego miasta Krakowa, ale i pewnego obszaru. A skoro coś jest takie duże, to znaczy, że jest stare. Nie należy więc tego wyśmiewać. I niech nikt nie udaje, że nie rozumie, o co chodzi - ostrzega.
Krakowianie i warszawianie wciąż uwielbiają się bowiem kłócić o to, kto z nich jest bardziej dworski. Pierwsi uważają, że ich dziadowie wychodzili na pole z dworu, drudzy sądzą, że ich protoplaści poruszali się wyłącznie w dworskich ramach. Mieszkańcy grodu Kraka najchętniej umieściliby swoje drogie "na pole" w słownikach. Gdy w minionym roku Jacek Dukaj złamał literacki monopol zwrotu "na dwór", publikując w powieści "Wroniec" zdanie: "Mama zabroniła Adasiowi wychodzić na pole", fakt ten krakowska śmietanka towarzyska przyjęła z entuzjazmem (był on przedmiotem kawiarnianych rozmów, a także pojawił się na branżowych blogach).
- W słownikach nie występują też w ogóle "rajtki", bo słowniki są wydawane w stolicy, a tam mają "rajstopy" i "rajtuzy" - ubolewa dr Czesak. - Tymczasem "rajtki" są słowem niezłym, tylko pomijanym przez warszawskich naukowców. To woła o pomstę do nieba! Krakowscy słownikarze muszą tę lukę zapełnić.
A i szeregowi krakowianie chętnie dorzucą im jeszcze kilka swoich ulubionych wyrazów. - Bardzo lubię "bajoka", ale też "zastrugaczka" jest fenomenalna - wymienia Makłowicz. - Tego nikt poza Krakowem nie rozumie!
Dla porządku więc wyjaśnimy, że "bajok" to "pleciuga" lub "mitoman", a "zastrugaczka" oznacza "temperówkę".